Tragikomedia w 4 aktach pt. „Wyjdę z siebie i stanę obok”

Nikt  nie jest idealną mamą. Nikt. Mnie daleko do ideału chociaż staram się jak mogę żeby dawać z siebie 100%. Czasami jednak nie mam siły, ochoty i kapituluję albo dopada mnie frustracja i próbuję dopiąć swego z całym tym niepotrzebnym gniewem i zdenerwowaniem włącznie. Skutki tego są daleko odwrotne od zamierzonych i potem jest tylko jeszcze gorzej, bo na tapetę wchodzi fala wyrzutów sumienia za gniew, krzyk i brak cierpliwości.

AKT I 

NOC

Śpię smacznie i – z opinii naocznych świadków – jak zawsze przekręcam się z boku na bok. Śni mi się piękna bezludna wyspa i cudowna, niczym nieprzerwana cisza. Jedyny dźwięk jaki do mnie dochodzi to płacz dziecka. Zaraz – co? Przecież miał być szum fal, drzew, śpiew ptaków i w ogóle wszystkie te piękne dźwięki, które sprawiają, że człowiek odpływa. Czemu więc słyszę płacz? I to w dodatku coraz głośniej? OK. Już wiem… Otwieram oczy i z bezludnej, cichej wyspy pozostaje mgliste wspomnienie. Jest 4:45 a ja wstaję po raz 4 tej nocy. Nakrywam głowę poduszką i mam ochotę w nią krzyknąć w najlepszym wypadku. A mówili, że po trzech miesiącach to dziecko już będzie odróżniało dzień od nocy i będzie przesypiać ją całą. Serio? Bo jakoś nam to umknęło. Trzy lata z Antosią a nam i tak zdarzają się pobudki. Dobra nie co noc, ale często jest coś. Owszem wcześniej na karmienie zrozumiała sprawa – zresztą Czarek przejął pałeczkę – a teraz? Piciu, jestem głodna, nie chcę tych spodenek, siku, kupa, zesikałam się, chcę się bawić, przeczytaj mi bajkę, chcę spać z mamą. Wykluczając już: picie, jedzenie i nie chcę spodenek, sądzę że przyszła teraz opcja na: zesikałam się. Biorę oddech i wstaję. Zakładam ciapy, zarzucam szlafrok i poirytowana – idę. Gdy wchodzę do pokoju już wiem, że z opcją „zesikałam się” trafiłam w dyszkę. Stoję w drzwiach i przez chwilę widzę jak moja mała pedantyczna dziewczynka wyjmuje wszystko z łóżeczka i bierze się właśnie za ściąganie mokrego prześcieradła szlochają przy tym okrutnie. Zaczynam mieć trochę wyrzuty sumienia, że z taką frustracją i niechęcią wygrzebałam się z łóżka. Podchodzę do niej i od razu tulę, daję buziaka i mówię, że czasami tak się zdarza. – Zesikałam się! Nie zdążyłam na nocnik!. Ocieram jej łzy a poziom moich wyrzutów sumienia sięga zenitu. Zmieniamy szybko piżamę, pościel i układamy na nowo rzeczy do łóżeczka.  – Położysz mnie jak dzidziusia? – pyta już bez płaczu Mała – Biorę ją na ręce, kładę do łóżka i przykrywam kołderką. – Dziękuję mamusiu. – słyszę od niej i widzę, że tuli już swojego kotka i zamyka oczy. Daję jej buziaka i wychodzę z pokoju. Idę do kuchni, nalewam sobie szklankę wody – może ona ukoi choć trochę wyrzuty sumienia. Nie ukoiła. Idę spać… żeby po chwili wstać do płaczącego po raz któryś Czarka. 10, 9, 8… odliczam powoli i wstaję – jedzenie, przebranie pieluszki, odłożenie do łóżeczka i… płacz. Mały nie bardzo ma już chętkę na spanie – ja wręcz przeciwnie – OGROMNĄ. Głaszczę go delikatnie po policzku, przeczesuję włoski i nucę do ucha kołysankę – jest! Oczka przymknięte, idę spać! Zasypiam. Śnię znowu o bezludnej wyspie i… dzwoni budzik. Nakrywam głowę kołdrą i mam ochotę się rozwyć z tego niewyspania. Podciągam się na łóżku i widzę jak Antosia wbiega szczęśliwa do pokoju i wita się z uśmiechniętym od ucha do ucha Czarkiem. Kurde… wyrzuty sumienia mnie zjedzą od środka… Nic to. Idę zrobić jakieś śniadanie.

AKT II

Przedpołudnie

W lepszym już ciut nastroju, choć ciągle na rzęsach, szykuję śniadanie. Dziś jajecznica z pomidorami – szybko i smacznie. Podaję do stołu i zaczyna się fala narzekań latorośli płci żeńskiej. Nie chce, nie dobre, łe, ja chce płatki z mlekiem, nie chcę chleba ja chcę bułkę, nie chcę herbatki z miodzikiem wolę soczek. Szlak mnie trafi i mego małżonka, który notabene też miał zarwaną przez maluchy noc, też. Ja już oczami wyobraźni jestem w stanie prześledzić cały swój dzisiejszy dzień. Wiem, że będzie ciężki, beznadziejny i nerwowy. Krzyki Małej w kuchni rozdrażniły Małego w pokoju i właśnie mam zafundowane albo zimne śniadanie albo ciepłe z nim na rękach. Wybieram opcję numer dwa. Antosia w końca zjada całe śniadanie,które okazało się być pyszne i idzie wesoła do swojego pokoju. Mąż musi już iść do pracy. Siedzę sama przy stole, trzymam Czarka na rękach i powoli piję herbatę… póki jeszcze ciepła. Mamo! – słyszę z pokoju Antosi – ja nie chcę spodni, chcę sukienkę! Mówi przez zaciśnięte zęby moja trzy i pół letnia słodka dziewczynka. – Dzisiaj jest chłodno a my musimy wyjść do sklepu więc zakładamy spodenki, jak wrócimy do domu będziesz mogła się przebrać. – tłumaczę wspinając się na wyżyny cierpliwości i myśląc jednocześnie, że jeśli nie napiję się zaraz kawy to nie podołam dzisiaj. Mała jakoś pogodziła się z faktem spodenek i odmaszerowała (dosłownie i w nerwach) do swojego pokoju żeby się przebrać. Jak cudownie, że jej upór do robienia wszystkiego sama tak szybko przekuwa się w plusy, myślę sobie zalewając już dużą filiżankę kawą.  Biorę kawę do pokoju i zabieram się za ogarnianie rzeczywistości. Karmienie Czarka, przebranie pieluchy, zmiana ubranka, czesanie Antosi, upominanie jej żeby nie skakała na łóżku jak obok leży brat, zabranie jej smoczka, którego usilnie chce dać bratu a on usilnie protestuje, wyjęcie skitranej na awaryjne sytuacje kolorowanki i wręczenie Małej żeby chwilę odetchnąć. Jest godzina 9. Wstałam o 6:30. Kawa jest w połowie dopita, a ja mam na sobie piżamę i jestem totalnie jeszcze nieogarnięta. Korzystając z okienka ciszy i spokoju idę coś ze sobą zrobić. Ledwo co zdążyłam się ubrać i umalować, Czarek chce jeść – idę więc, dopijając po drodze zimną kawę.

Czas na misję – sklep. Ubieram najpierw Małego, bo jak tylko poczuje swój kombinezonik to od razu zasypia – nie wiem, nie znam się, ale wykorzystuję tą metodę póki działa, trudno. Próbuję okiełznać Antosię, która dzisiaj ewidentnie ma buńczuczne nastawienie. Wkładamy sweterek, później buty, kurtka, szalik, czapka i…. lament – nie ma rękawiczek. Na zewnątrz +7 i tłumaczę, że nie są potrzebne – dobra, po 3 minutach tłumaczenia, dała się przekonać. Zaczynam się ubierać i słyszę płacz Czarka, idę i po chwili wiem, że czeka mnie rozbieranie tego małego urwiska. Kupa, a jakże. Przebieram go i w międzyczasie tłumaczę zniecierpliwionej Antosi, że musi poczekać i nie może sama zejść na dół i poczekać na mnie na zewnątrz. Dobra, udało się – wychodzimy.

W sklepie na początku idzie gładko. Mały śpi, Antosia jest spokojna… do momentu podejścia do kasy. Wykładam zakupy na taśmę, karcąc się przy okazji za to, że znowu będę tachać siatki zamiast podjechać samochodem. Trudno. Spoglądam na Antosię, która z zaciekawieniem i przejęciem na coś patrzy. Odwracam się, podążając za jej wzrokiem i podskórnie czuję kłopoty i szykuję się do ewentualnego zareagowania. Otóż Antosia chłonie właśnie widok malej, ślicznej blondyneczki aczkolwiek bardzo stanowczej i stawiającej na swoim – jak się okazało. Mała śliczna blondyneczka, po kolei zbierała wszystkie przykasowe smakołyki i kładła je na taśmie. Tata dziewczynki tylko mówił „dobrze, możesz sobie to wziąć”. I tak po kolei leciały lizaki, gumy, żelki, jakieś galaretki, generalnie wszystkiego po jeden z każdego rodzaju. Widzę, że od obserwacji do czynów krótka jest droga mojego dziecka. Bierze lizaka i kładzie na taśmę. Spokojnie jej to oddaje i tłumaczę, że w sklepie wybrała już sobie coś innego. Odkłada. Bierze żelki. Oddaję. Bierze gumy balonowe – schemat się powtarza tylko zaczyna się złość, „warczenie” i dobitne niezadowolenie. Kiedy pani kasjerka zaczyna mnie obsługiwać moja uwaga na chwilę skupiła się na niej co Mała wykorzystała najlepiej jak potrafiła: wzięła skubana jakąś super ekstra słodką i sztuczną galaretkę i dosłownie się w nią przez papierek wgryzła. Przez sekundę stanęłam jak wryta, po czym zalała mnie taka gorąca fala gniewu i złości, że bez słowa wyrwałam jej to z ręki, podałam pani do zeskanowania i wrzuciłam do koszyka. Oczywiście zaczął się lament pt.”mamo daj mi to, ja chcę to zjeść” itd. Nie powiedziałam nawet słowa. Podziękowałam pani przy kasie, wzięłam Małą za rękę i oznajmiłam jej, że to był ostatni raz w tym tygodniu kiedy poszła ze mną do sklepu, galaretkę musiałyśmy kupić bo ją wylizała z każdej strony ale jej nie zje. Byłam dumna z siebie że nie nawrzeszczałam na nią a z drugiej strony czułam złość i zażenowanie, że nie okiełznałam własnego dziecka w sklepie. W ciszy wróciłyśmy do domu. Antosia przeprosiła, dała buziaka i pobiegła do pokoju o galaretce już nie wspomniała. Odłożyłam jeszcze śpiącego Czarka do łóżeczka i ruszyłam w stronę łazienki. Zamknęłam się od środka, siadłam na podłodze i się rozkleiłam. Z bezsilności, zmęczenia i poczucia bycia beznadziejną matką. Po złapaniu oddechu, otarciu łez i zmyciu rozmazanego makijażu, umalowałam się od nowa i poprawiłam włosy. Z lekką ulgą na sercu poszłam podgrzewać rosół z dnia poprzedniego…

AKT III

Popołudnie

Odliczam minuty kiedy M. skończy pracę. Jeszcze momencik… Dziś jest wszystko na nie. Nie chce mi się nic. Nie mam siły ani ochoty się bawić z Małą ani wymyślać jej zabawy. Włączam bajkę. Karmię Małego i słyszę „jak skończysz to zostaw mi go i idź się położyć, jesteś padnięta.”. Miód na moje serce. Z wdzięcznością i poczuciem ulgi przekazuję pałeczkę mężowi i kieruję się do sypialni. Kładę się na łóżku, nakrywam kołdrą i próbuję zasnąć ale zamiast tego odzywają się we mnie wyrzuty sumienia: tyle rzeczy mogłam zrobić inaczej, tylu rzeczom i sytuacjom zapobiec. Jestem zła i niewyspana i to wszystko odbiło się na dzieciach… na Antosi głównie… Ależ wstyd… I nie poukładałam z nią tych puzzli, o które tak prosiła… W końcu nękana wyrzutami zasypiam…

AKT IV

Wieczór

Budzę się o 18:00.  Zrywam się na równe nogi i prawie że wbiegam do salonu. Cała trójka siedzi zadowolona. Mały śpi na rękach u męża, który czyta książkę, Antosia obok koloruje nucąc coś pod nosem. Opieram się o ścianę i w tym momencie słyszę słodki jak cukierek głos Antosi „I co mamusiu? Wyspałaś się? Co?”. Uśmiecham się i odpowiadam, że tak. Siadam koło nich. Dowiaduję się, że wszystko jest dobrze, że Mała jest grzeczna i ładnie się bawi, Mały niedawno zasnął. Głaszczę Antosię i myślę sobie, że kurde może i nawaliłam dzisiaj, że zawiodłam samą siebie ale mam wsparcie obok. Że to co jednego dnia ja nie będę w stanie dać dzieciom, da to tata. On też jest, wychowuje, angażuje się, siedzi w tym na 100% tak jak ja. Jestem z tymi brzdącami dwadzieścia cztery godziny na dobę i czasami wymiękam, mam dość, mój optymizm znika jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Ale uświadamiam sobie też, że mam prawo pozwalać sobie na chwilę słabości, że muszę to komunikować i nie pozwalać aby ta druga połówka musiała się tego domyślać. Dzisiaj gdyby nie wygonił mnie spać, pewnie bym się upierała że dam radę i nie powiedziałabym, że potrzebuję pomocy, potrzebuję odpoczynku i skończyłoby się to ogromną frustracją i łzami. Takie dni jak ten uczą pokory wobec samej siebie, uczą okazywania swoich słabości i nie wstydzenia się ich. Zrobiło mi się lżej na duszy. Wszyscy są cali i zdrowi, świat się nie zawalił od mojego jednego gorszego dnia, dzieci są zadowolone i uśmiechnięte – eureka!

Z entuzjazmem i o niebo lepszym nastawieniem zabieram Antosię do kuchni – na kolację będą naleśniki z owocami i jogurtem, to co lubi najbardziej.

One Reply to “Tragikomedia w 4 aktach pt. „Wyjdę z siebie i stanę obok””

  1. Czytając to, czuję się jakbym była tam z Wami i piła sobie herbatę w Waszej ciepłej kuchni <3
    Uwielbiam tak do Was zaglądać, zwłaszcza wtedy kiedy nie mogę być z Wami na żywo. Cudowne jest też to, że Twoje wnioski można odnieść do tak wielu innych dziedzin życia, bo warto prosić o pomoc i z niej korzystać. Ściskam Waszą czwórkę mocno :*

Dodaj komentarz