Kuchenny armagedon

Odkąd pamięcią sięgam intrygowało mnie wszystko co robiła babcia i mama w kuchni. Uwielbiałam dźwięk obieranych ziemniaków, widok ugniatanego ciasta na drożdżowca, smak kremu do tortu i zapach szarlotki unoszący się z piekarnika. Mogłam patrzeć godzinami jak mama dosypuje mąki do ciasta, jak ubij pianę do biszkopta albo dekoruje ciasta. Ale właśnie, większość mojego zaangażowania kończyła się często na patrzeniu. Nie mogłam sama dosypać mąki, sama obrać marchewki, zetrzeć jabłka czy posypać wiórkami kokosanek. Zawsze był pośpiech, gonitwa i „nie teraz, innym razem” albo po prostu nie, bo wszystko musiało być ładne, idealne i równiutkie bo goście przychodzą i wszystko musi być na tip top. Z żalem wtedy siadałam obok i po prostu patrzyłam, licząc, że będę mogła wyjeść resztkę kremu z miski. Ale zdarzało się i tak, że jednak mogłam coś zrobić, w czymś pomóc i wtedy stawałam się najszczęśliwszym dzieckiem w okolicy.

Kiedy na świecie pojawiła się Mała obiecałam sobie, że będzie spała w swoim łóżeczku (done), będę jej od początku czytać (done), będę robiła najlepsze ciasta i ciasteczka na świecie a ona będzie mi w tym pomagać (in progress). Ogromnie chciałam pokazać jej tą magię, która się dzieje w kuchni podczas gotowania, którą ja widziałam będąc dzieckiem a do której tak rzadko miałam dostęp. Chciałam, żeby miała z tego frajdę, radochę i niezapomniane wspomnienia, które będzie kojarzyła z domem rodzinnym i naszym wspólnie spędzonym czasem. Odkąd skończyła roczek, zaczęłam to realizować i kiedy tylko nadarza się okazja wyjmujemy stolnicę i coś razem pieczemy, bo wiem, że właśnie z tego ma największą radość.

Na początku zainteresowanie było tylko w pierwszej fazie przygotowań. Właściwie to można powiedzieć, że ja wszystko dodawałam a Mała po prostu poznawała składniki, dotykiem, smakiem i węchem. Bawiła się obok mąką rozsypując ją przy tym wszędzie dookoła (etap nie do przeskoczenia :D). Rozgniatała, ugniatała i rwała na kawałki surowe ciasto. Podjadała owoce, wyjadała rodzynki, i piła mleko. Potrafiła tak ze mną siedzieć przez cały proces przygotowywania ciasta. Później razem sprzątałyśmy i co jakiś czas sprawdzałyśmy jak rośnie ciasto, żeby później móc je razem jeść! Już wtedy byłam podekscytowana i szczęśliwa jak widziałam tę uchachaną twarz małego urwisa.

A teraz z każdym rokiem jest coraz fajniej! Kiedy pytam Tosię czy będzie dzisiaj moim pomocnikiem w kuchni skacze z radości i woła: Tak! Hurra! A mamy składniki? I zabieramy się za pichcenie. I nie tylko ciasta i ciasteczka wchodzą w grę. Razem robimy schabowe, obieramy i kroimy warzywa, szykujemy owoce na kompot czy robimy farsz na krokiety. Gotujemy razem tak często jak to tylko możliwe. Nawet jeśli miałoby to być jakieś 5 minut spędzonych razem w kuchni to uważam, że zawsze jest warto. Czasami jak wstaje z drzemki, biegnie do kuchni i woła: o mamusia robi kurczaka na obiad! Mała bardzo dobrze kojarzy już mnóstwo zapachów dań i ciast.

Kiedy widzę, że zaczyna kręcić nosem na to co jej podaję do jedzenia, staram się zmienić front i np. Tosia sama smaruje kanapki masłem, kładzie wędlinę i pomidora. Wtedy mam 90% szans, że to co sama zrobi zje i to z ogromnym apetytem. Zresztą gotowanie z maluchem, jak dla mnie, jest też świetną sprawą jeśli chodzi o rozwój – koordynacja, motoryka, nauka mówienia i poznawanie przedmiotów, kolorów, owoców itd dla Małej i doskonalenie umiejętności kulinarnych dla mnie. Lubię stawiać sobie kolejne poprzeczki w kuchni i pokazywać Małej, że chcieć to móc a przy okazji, jak coś nie wyjdzie, że tak się czasami zdarza i nie można się tym zniechęcać.

Brzmi to wszystko idealnie i kolorowo ale nie zawsze tak jest. Nie zawsze mi się chce, a czasami mam ochotę jak już coś robię to zrobić to idealnie, perfekcyjnie. Łapę się wtedy na tym kiedy z moich ust pada, dobrze mi znane – „nie teraz, innym razem” i widzę smutną minę mojej Małej. Wtedy często odpuszczam z tym całym idealnie i perfekcyjnie – i co z tego że ciastka będą krzywe i polewa nierówno rozprowadzona? Ważne, że będzie smacznie a Tosia będzie miała radochę jak powie, że zrobiła to z mamą. No ale nie oszukujmy się, czasami trzeba coś przygotować na szybko albo po prostu – nawet dla samej siebie – zrobić coś dokładnie, starannie i ładnie. Z dzieckiem jest to prawie że niemożliwe, więc jeśli najdzie mnie ochota na ugotowanie czegoś dla własnej satysfakcji, robię to albo w trakcie drzemki Małej, albo jak zajmuje się nią wtedy Tata albo po prostu wieczorem. W innym wypadku gotowanie prawie zawsze odbywa się z małym brzdącem u boku. Wiadomo nie wołam jej do kuchni za każdym razem jak szykuję obiad, ale prawie nigdy jej nie odmawiam jak sama pyta czy może mi pomóc.

Jedzenie jak i jego przygotowywanie może być dużą frajdą dla dziecka jeśli nie słyszy tylko ciągle, żeby uważało bo rozsypie, rozleje, popsuje. Bo prawda jest taka, że dziecko właśnie będzie rozsypywało, rozlewało i psuło, bo się po prostu uczy tego nie robić :). I tak –  gotowanie z dzieckiem jest równoznaczne z podwójnym bałaganem w całym domu, rozsypaną wszędzie mąką, brudnym ubraniem i wydłużonym czasem przygotowywania posiłku. Warto więc? Odpowiedzcie sobie na to pytanie, patrząc na uśmiech na twarzy dziecka, kiedy razem będziecie jeść to co razem przygotowałyście 🙂

                                                                                                                                                                       

Jeśli spodobał Ci się ten wpis i uważasz, że warto go przeczytać, będę bardzo wdzięczna jeśli wyrazisz to w komentarzu, dasz like lub nawet udostępnisz 🙂

Zapraszam także do polubienia fan page Oh Mummy! na Facebooku, oraz obserwowania nas na Instagramie 🙂

Dodaj komentarz