Strach ma wielkie oczy

Bo za mała, bo za daleko, bo się budzi w nocy, bo znowu idą jej zęby i marudzi, bo bo bo bo…

Było tysiąc powodów aby nie wyruszyć z Tośką na pierwsze rodzinne wakacje ale było też tyleż samo aby jednak wyruszyć i zawojować Tatry.

Gdy wybieramy się samemu na wakacje, raczej nie skupiamy się zbytnio nad wyborem ciuchów. Po prostu w walizce zawsze musi się znaleźć coś na ciepłe, chłodniejsze i deszczowe dni, ot cała filozofia. Nie myślisz o podróży bo albo jesteś kierowcą i po prostu musisz jechać albo pasażerem i od razu po wejściu do samochodu idziesz spać (zawsze, niezmiennie ja) i budzisz się na miejscu (też zawsze niezmiennie ja). Okazuje się jednak, że gdy jedzie z Wami osobnik w wieku 15 miesięcy WSZYSTKO co może Was spotkać przez te kilka dni jest ważne. A więc zaczyna się jedna wielka logistyka.

Po pierwsze – podróż. Nasza nie miała trwać zbyt długo, ok. 5 godzin z przerwami. ALE te 5 godzin trzeba przetrwać w samochodzie z Dzidziulem, który jest tak pełen energii, że po 20 minutach po prostu postanawia oznajmić swoim krzykiem, że sorry ale ja już wysiadam to na pewno jedno z większych wyzwań. I tutaj wpadliśmy z Mężem na pomysł, który sprawdził się idealnie. Zabraliśmy ze sobą całą siatkę maskotek, których nigdy nie widziała. I tak po niecałej godzinie drogi, Dzidziul miał nowego pajacyka a po kolejnej godzinie małpkę, która okazała się najfajniejszą zabawką podczas całej podróży! Pomagała nam też niezastąpiona  Masza i Niedźwiedź w momentach maskotkowego buntu. Dzięki temu podróż okazała się łatwiejsza niż moglibyśmy przypuszczać a Dzidziul zyskał nowych pluszowych przyjaciół i poszerzył swój słownik o słowo „mapka” (czyt.małpka).

Po drugie – nocleg. Tośka od urodzenia śpi w swoim łóżeczku, więc opcja wspólnego spania odpadała już na wstępie. Znaleźliśmy zakwaterowanie, gdzie można było wypożyczyć łóżeczko turystyczne wraz z pościelą. No i ekstra można pomyśleć – taaaa, to nie rozwiązuje problemu. Dzidziul śpi w swoim łóżeczku, osobnym pokoju i budzi się raz w nocy na ucztę o północy. Jakie tego skutki były na wyjeździe? Ano – dzień kończył się o 20:00 – to chyba najistotniejszy wniosek wyciągnięty z podróży z Dzidziulem. Nie ma wieczornych wypadów na miasto, chyba że macie nianie, to śmiało! My nie mieliśmy więc wieczory spędzone były na podwórku (cudowna cisza i spokój) na ławeczce i w pokoju chowając się za łóżkiem aby Dzidziul nas nie wyczaił. W każdym razie przy kładzeniu Małej spać, najważniejsze dla nas było nie zgubienie schematu – a więc mleczko, kąpiel i lulu. I wiecie co? Da się! Serio da się położyć dziecko spać tak samo jak w domu. Wiem, Ameryki może nie odkryłam ale kamień spadł mi z serca kiedy Mała już drugiego dnia zasnęła zupełnie tak samo jak w domu. Dostała mleczko, ja w tym czasie szykowałam jak zawsze piżamkę, akcesoria pupne i pieluszkę na łóżku, zasłaniałam zasłonki, włączałam lampkę i szum – zbawienny, cudowny i niezastąpiony szum, który pozwolił nam siedzieć z Mężem w pokoju, gadać i oglądać film podczas gdy Antonina spała w najlepsze.  Po mleczku Tosia została umyta i położona z pieluszką, MiauMiauem (kot który obowiązkowo musi być obecny przy każdym kładzeniu spać, koniec.kropka.) i książeczkami do łóżeczka i po 10 minutach spała słodko niczym aniołek. Jedynym minusem spania z Małą w pokoju były jej kontrolne przebudzenia. Mała nagle siadała w łóżeczku, rozglądała się i kładła spać dalej. I uwaga! najważniejsze wtedy to dać nura pod kołdrę albo schować się za łóżkiem żeby Cię nie wyczaiła bo wtedy byłoby po jej spaniu a Twoim gadaniu. Ten moment codziennie był przez nas przeoczony rano i pobudkę mieliśmy już o 6:10 plus minus 10 minut.

Po trzecie – wózek i chusta. Przyszedł moment, że szczerze mogłabym napisać hymn pochwalny o wózkach z pompowanymi dużymi kołami! Nie wyobrażam sobie przepchnąć zwykłej spacerówki po kamieniach w Dolinie Kościeliskiej czy zbiegać z Morskiego Oka (o tym może kiedy indzie).  Jeśli są tacy śmiałkowie to naprawdę podziwiam za odwagę i siłę. Chusta to cudowny zamiennik wózka i sprawdziła się genialnie na zatłoczonych Krupówkach.

Po czwarte – amam czyli dzidziulowe jedzenie. Wg mnie niezbędnikiem w takiej terenowej podróży to termos z gorącą wodą na mleko, kaszka oczywiście,  woda niegazowana (soczki się nie sprawdziły bo są słodkie i Dzidziul pochłania je w dwie minuty), owoce (u nas jabłka, śliwki i brzoskwinie – jedna co prawda popłynęła z nurtem strumyka w Dolinie Kościeliskiej ale co tam), flipsy, biszkopty, drożdżóweczki i inne zapychaczo-odciągacze uwagi, kiedy to następuje wózkowy bunt a nie ma możliwości tym razem dać za wygraną.

Te cztery punkty to dla mnie niezbędnik na taką wyprawę. Tak, tak – wyprawę, bo to nie są zwykłe chilloutowe wakacje – to w pełni aktywny wypoczynek.Ale wiecie co, wypoczęliśmy jak nigdy! I polecam tym którzy swój pierwszy wyjazd z Dzidziulem mają jeszcze przed sobą. To tylko tak strasznie wygląda w naszej głowie, rzeczywistość jest tym razem przyjemniejsza.

 

 

dsc_0036dsc_0297dsc_0152

 

3 Replies to “Strach ma wielkie oczy”

  1. Aniaz zielonego wzgorza says: Odpowiedz

    My bylismy z 4 miesiecznym to dopiero wyzwanie 😀

  2. Czyli jest nadzieja dla aspirujących rodziców i podróżników! Wszystko u Was zachęca do pójścia w Wasze ślady 🙂

    P.S. Torebkę też masz fajną <3

  3. Super bardzo fajnie się czyta tym bardziej że jestem na podobnym etapie nasz maluch ma rok i dwa miesiące i też jest Małym podróżnikiem zaliczył Holandie mając poł roku 😉 a teraz morze 🙂
    u nas podczas jazdy kiedy już kończyły się pomysły super sprawdzały się kabelki ;)Maż chciał podładować telefon Synek wykorzystał Sytuacje i cisza na jakieś 40 min 🙂 w takim razie czekam na kolejne wpisy Super Aniu 🙂

Skomentuj Paulina Anuluj pisanie odpowiedzi